W Unii Europejskiej mamy znak CE, za pomocą którego producent potwierdza, że produkt jest zgodny z wymaganiami dyrektyw takich, jak LVD oraz EMC. Dyrektywy te w wielu momentach powołują się na normy zharmonizowane, za pomocą których wstępne ogólne wymagania precyzuje się, definiując warunki pomiaru, limity czy też zakresy badań. W sprawach mniejszej wagi, takich jak Ekoprojekt, mamy natomiast rozporządzenia.
Ogólnie system europejski jest dobrze przemyślany, stale rozwijany i doskonalony, normy są uaktualniane, a wielu specjalistów skupionych wokół instytucji, takich jak IEC zapewnia, że normy są postrzegane przez rynek jako istotne uwarunkowania prowadzące do bezpieczeństwa i jakości produktów.
Brytyjczycy, wychodząc z Unii, zdecydowali się odrzucić oznakowanie CE, bo przecież nie po to wychodzili, narzekali na brukselską biurokrację, aby dalej przyjmować wspólnotowe regulacje. Powołano więc do życia znak UKCA (UK Conformity Assessment), który zastąpił CE, a związana z nim legislacja narzuciła wymóg, że towary eksportowane do Wielkiej Brytanii powinny przejść system oceny wg wymagań UKCA i mieć wystawione deklaracje potwierdzające zgodność.
Było to posunięcie godne wielkiego mocarstwa, takiego, które może narzucić wszystkim wiele obowiązków i wymagań oraz oczywiście kosztów, gdyż proces oceny wyrobów bywa drogi i długotrwały. Minimalne obowiązki obejmują przegląd wymagań brytyjskich i ocenę czy dane urządzenie je spełnia, czy konieczne są dodatkowe testy, wykonanie ich, a na koniec wystawienie dokumentów, jak protokoły badań i certyfikaty oraz oznakowanie produktów. Oczywiście wszystko to powinno być zrobione z dnia na dzień.
Brytyjczycy nie mieli zapewne gotowego projektu procesu oceny, stąd, aby uniknąć chaosu, wprowadzili szczęśliwie okres przejściowy. Zakłada on, że jeśli wyrób spełnia europejskie normy, dokładnie te, które są bazą do oznaczenia CE, to znaczy, że jest zgodny z wymaganiami UKCA.
Szybko odkryto, że poza normami europejskimi Brytyjczycy nic więcej nie dodali od siebie do procesu oceny i w praktyce od strony technicznej CE=UKCA. Stąd cały wielki wymóg i proces oceny sprowadziły się do dodania czterech literek do etykiety produktu i certyfikatu zgodności.
Zgodnie z tym tropem znak UKCA zaczął się szybko pojawiać na urządzeniach elektronicznych, niemniej w praktyce nikt nie zastanawia się, czy nie powinien czegoś sprawdzić. Dominuje podejście "dopiszmy UKCA, bo przecież mamy już CE".
Okres przejściowy, w którym akceptowane są normy europejskie, miał się skończyć 31 grudnia 2024 r., niemniej w połowie roku okazało się, że rząd brytyjski wprowadził przepisy (SI 2024 No. 696 The Product Safety and Metrology etc. (Amendment) Regulations 2024), które na czas nieokreślony uznają oznakowanie CE za umożliwiające dostęp do rynku brytyjskiego. Co więcej, data ważności oznakowania CE na produktach już będących w obiegu zostaje cofnięta, i to oznakowanie jest dopuszczalne przy wprowadzaniu produktów do obrotu w Wielkiej Brytanii. Tym samym cała praca, która została włożona w aktualizację dokumentacji, etykiet, dokumentacji technicznej, przygotowanie brytyjskich deklaracji zgodności, została niestety uznana za zbędną.
Zbudowanie własnego systemu oceny, niezależnego od unijnych biurokratów, ewidentnie Brytyjczyków przerosło. Z dzisiejszej perspektywy trudno też podać rzeczowe argumenty, po co mieliby tworzyć jeszcze jeden system. Niemniej w praktyce oznacza to, że znak UKCA, o ile przetrwa, będzie przez branżę postrzegany nie jako aspekt jakości, bezpieczeństwa i dbania o konsumenta, ale jako mocarstwowa fanaberia.
Robert Magdziak