Mimo to, wielu producentów i dystrybutorów stosuje do identyfikacji produktów podejście sprzed dekad, w którym oznaczenie produktu (indeks, symbol) stanowi wieloznakowy ciąg opisujący główne parametry. Takie tasiemcowe oznaczenie stanowi zakodowany zapis marki, obudowy, zakresu temperaturowego, liczby wyprowadzeń, długości kabla, rodzaju wtyku, koloru, tolerancji wartości, a nawet zgodności z RoHS. Oczywiście nie ma żadnego standardu zapisu, przez co cały ten zaszyfrowany tekst staje się czytelny zapewne tylko dla małej grupy osób: producenta i dystrybutora mniej więcej do poziomu menedżera produktu, czyli innymi słowy, dla sprzedawców.
Symbole, takie jak „MSA-C1200CS12.0-18F-DE-2155” lub „TNPW0603174KBEEA”, to przykłady oznaczeń, które są wygodne tylko dla garstki wtajemniczonych. Przy nich kolorowe paski rezystorów są banalnym i przejrzystym systemem informacyjnym. Dzięki nim sprzedawcy nie muszą zerkać do katalogu ani wpisywać czegokolwiek na komputerze. Wszystko, czego potrzebują, mają zapisane w oznaczeniu i dla nich jest to wygodne rozwiązanie, którego będą się kurczowo trzymać.
Dla kupujących komponenty takie oznaczenia to często koszmar. Każdy symbol jest ułożony wg odmiennego schematu, a wiele oznaczeń jest niejednoznacznych. 201 może oznaczać wielkość obudowy, układ pinów, tolerancję lub cokolwiek innego, stąd nie da się nic zgadnąć ani domyślić. Trzeba każdy element sprawdzać i o pomyłkę przy przepisywaniu jest bardzo łatwo. Takich symboli w jednym produkcie mogą być setki, dlatego można postawić tezę, że dla klienta taki system oznaczeń jest niestety sporym utrudnieniem w pracy. Zwiększa też ryzyko złego zamówienia, użycia niewłaściwego elementu w produkcji, konieczności zwrotu, a więc jest czynnikiem wpływającym na większe koszty.
Zapamiętywanie takich długich symboli nie ma sensu. Nie niesie się z tym żadna korzyść, a dodatkowo ludzie nie są dobrzy w pamiętaniu ciągów znaków. Do tego celu służą komputery. Co więcej, rotacja pracowników powoduje, że inwestowanie w szkolenia z systemów oznaczeń nie ma sensu. Kolejnym istotnym powodem jest to, że wieloznakowe kryptooznaczenie udaje rzeczywistą specyfikację (kartę katalogową) i dla części osób ją nawet zastępuje. Spłyca tym samym wartość produktu, bo nie pozwala na uwypuklenie wielu cech, które nie zmieściły się w indeksie. To jest już niebezpieczne, gdyż mimo dwudziestu i więcej znaków, zakodowane w symbolach są tylko główne parametry, a optymalny wybór produktu powinien wymagać głębszej analizy.
Inercja branży, zaszłości historyczne, przyzwyczajenie oraz wygoda są wielką przeszkodą, aby wyjść łatwo z takiego impasu. Być może rozwiązaniem jest dodanie do opisu produktu drugiego krótkiego i czytelnego indeksu, takiego „dla klienta” i spójnego dla całej oferty. Innym pomysłem może być zapisanie indeksu w kodzie QR po to, aby można było go umieścić na etykiecie, w katalogu i metryce produktu w sklepie internetowym.
W zakresie kompozycji oznaczenia też jest wiele do zrobienia. Będzie dobrze, gdy da się wpisać całość bez przełączania zestawu znaków klawiatury ekranowej w smartfonie, a kod będzie przypominał słowa lub sylaby. Im oznaczenie będzie bardziej przypominać język naturalny i funkcjonujące uniwersalne skróty, tym oczywiście lepiej.
Co do zasady każda firma deklaruje, że troszczy się o klientów i zaspokaja ich potrzeby. Może zatem warto rozważyć, czy w tak zdefiniowanym aspekcie najlepiej komunikujemy się z rynkiem?
Robert Magdziak