Doszły wymagania związane z kompatybilnością w ramach znaku CE, potem były RoHS, WEEE, regulacje w zakresie gospodarki odpadami i kolejne. Przepisów zaczęło być coraz więcej, a koszt, jaki firmy elektroniczne muszą ponosić, aby dostosować się do nowych wymagań, zaczął w konsekwencji szybko rosnąć. W ostatnim okresie zmiany prawne dotykające przemysłu elektronicznego wiążą się najczęściej z szeroko rozumianą ekologią, czego najlepszym przykładem może być wprowadzony pół roku temu zakaz sprzedaży tradycyjnych żarówek dużej mocy lub też jednolity system oznaczeń klasy energetycznej dla sprzętu AGD.
Z czasem można dostrzec, że regulacje prawne sięgają elektroniki coraz głębiej, wyśrubowując wymagania techniczne, mocno promując nowe i niestety jeszcze drogie technologie. Urzędnicy zachęceni wcześniejszymi sukcesami i brakiem większych oporów ze strony branży w coraz mniejszym stopniu wahają się przed wprowadzaniem kolejnych zmian.
Czytając ostatnią dyrektywę określającą wymagania dotyczące poboru przez urządzenia elektroniczne mocy w trybie standby, jaka właśnie weszła w życie, można odnieść wrażenie, że jesteśmy już blisko granicy, w której ciężar kreacji technologicznej nowych produktów i decydujące zdanie na temat nowych technologii należeć będzie nie do ewoluującego rynku, ale do urzędników.
Od połowy 2009 roku obowiązuje rozporządzenie Komisji Europejskiej WE 278/2009 będące częścią większych zmian prawnych definiujących „Ekoprojekt”, czyli innymi słowy zagadnienia, które wiążą się z projektowaniem urządzeń elektronicznych pod kątem dużej sprawności. Oglądanie najlepiej rozpocząć od trzeciej strony, ponieważ podczas lektury pierwszych dwóch kartek, gdzie ustawodawca wymienia dziesiątki korzyści, jakie przyniesie nowe prawo i zachwyca się nad swoją dalekowzroczną polityką, zaciemnia obraz całości.
Dokument precyzuje, jaką moc biegu jałowego (standby) mogą pobierać zasilacze zewnętrzne o mocy do 250W, a więc pewnie znaczny procent używanych w elektronice, oraz jaką muszą mieć one średnią sprawność. Ustalone progi są dość wysokie, bo dla mocy standby wynoszą maksymalnie 0,5W, a za dwa lata już w wielu przypadkach dopuszczalna wartość wyniesie tylko 0,3W. Podobnie wysoko ustalono kryterium wymaganej średniej sprawności, a więc nie tej liczonej w najlepszych warunkach, jak to zwykle jest podawane w kartach katalogowych.
Efektywność przetwarzania energii w zasilaczach musi przekraczać 85%, a potem dla jednostek o mocy powyżej 51W nawet 87%. Dla zasilaczy o mniejszej mocy wymagana sprawność też jest niewiele mniejsza, gdyż sprytnie została określona z wykorzystaniem logarytmu mocy wyjściowej. Na pierwszy rzut oka, rozporządzenie nie wydaje się niczym szczególnym, jednak w praktyce oznacza brak możliwości sprzedaży dużej części z funkcjonujących na rynku konstrukcji, które nie tylko mają niższą sprawność, dla wersji o większej mocy rzadko przekraczającą 80%, ale też pobierają mniej więcej dwukrotnie więcej mocy na biegu jałowym.
Rzut oka na katalogi kilku najpopularniejszych producentów zagranicznych i krajowych wystarcza, aby przekonać się, że wiele zasilaczy, które, wydawałoby się, są technologicznie nowe, nie spełni tych wymagań. Rozporządzenie nie dzieli też zasilaczy na impulsowe i z wykorzystaniem klasycznego transformatora, co prawdopodobnie stanie się problemem dla producentów transformatorów sieciowych.
Projekty ekologiczne oraz walka o niskie zużycie energii z pewnością są potrzebne do rozwoju technologii i korzystne dla rynku. Niemniej boję się, że tak nagłe wprowadzenie głębokich zmian jakościowych przyniesie sporo szkód. Pozostaje mieć cień nadziei, że wchodzące w życie zmiany prawne mimo wszystko staną się dla rynku zasilaczy czynnikiem rozwojowym, a nie gwoździem do trumny.
Robert Magdziak