Głównym problemem rynku jest fakt, że wdrożenia dotyczą praktycznie wyłącznie telefonów komórkowych i poza nimi cała reszta pomysłów na zasilanie bezprzewodowe pozostaje w sferze zapowiedzi. Nie ma takich ładowarek nawet dla tabletów, nie mówiąc o laptopach. Na rynku są setki podkładek indukcyjnych pozwalających na bezkontaktowe zasilanie telefonów, a w ich promocję zaangażowały się nierzadko znane i duże firmy, jak np. Samsung, Powermat, LG, Nokia i Ikea, a w branży motoryzacyjnej - Ford, Continental, Delphi i Denso.
Niemniej w praktyce nikt z producentów nie chce wyjść na rynek z czymś nowym. Można nawet powiedzieć, że wszyscy wyczekują na ruch innych i są zainteresowani byciem "drugim graczem". Prawdopodobnie to wyczekiwanie ma na celu ograniczenie ryzyka biznesowego, bo nawet w obszarze smartfonów funkcjonuje kilka konkurencyjnych standardów popieranych przez silne stowarzyszenia i konsorcja, i nie wiadomo, który w końcu się przyjmie, a które odpadną.
W zasadzie jedyny przykład komercyjnie dostępnego produktu spoza tego kręgu dotyczy elektronarzędzi firmy Bosch, cała reszta to plany, prototypy i zapowiedzi. Niemniej nawet w tym przypadku stworzony system ładowania nie jest przyjęty przez Wireless Power Consortium jako wspólne rozwiązanie. Nawet w tym nieźle rozwijającym się segmencie smartfonów rozwiązania ładowania bez kabla różnią się znacznie pod względem kosztu implementacji, sprawności i wymaganego odstępu między nadajnikiem a odbiornikiem.
Najprostsza technologia indukcyjna działająca przy częstotliwości kilkudziesięciu kiloherców ma niewielką sprawność i wymaga umieszczenia telefonu centralnie na podkładce. Stąd pojawiają się już nowe pomysły na układy rezonansowe, takie jak rozwiązanie Rezence lub działające na częstotliwości 6,8 MHz ładowarki Alliance for Wireless Power (A4WP), które mają większy zasięg. W opracowaniu firmy NuCurrent wykorzystano z kolei częstotliwości powyżej 5 GHz i kierunkowe anteny, które ładują telefon w dowolnym miejscu w pomieszczeniu.
Takich pomysłów i prowadzonych prac jest wiele, niemniej ponownie wszystkie dotyczą smartfonów. W sumie takich popularniejszych rozwiązań jest już trzy: Qi, Rezence i PMA, co też źle wpłynie na tempo rozwoju rynku, nawet ograniczonego do tego jednego wycinka, bo zmniejsza szansę na jedną ładowarkę w domu. Wystarczy przypomnieć, ile lat branża telekomunikacyjna dojrzewała do wspólnego standardu ładowarki ze złączem microUSB, aby zrozumieć, że każda nowa wersja, standard lub stowarzyszenie biznesowe firm oddala w czasie moment popularyzacji technologii.
Nie brak też głosów krytycznych, że częste doładowywanie ogniw litowo-jonowych poprzez ciągłe kładzenie telefonu na podkładkę ładującą skraca ich żywotność. O ile w smartfonach problem ten można zamieść pod dywan, bo i tak rzadko kto użytkuje je dłużej niż trzy lata, o tyle w medycynie, motoryzacji, a nawet w laptopach, jest to problem.
Ładowanie bezprzewodowe jest też krokiem w tył, jeśli chodzi o dążenie do energooszczędności produktów, walkę o minimalizację mocy standby i każdy procent sprawności. Czas ładowania ogniw dla typowych ładowarek bezprzewodowych jest znacznie dłuższy niż przy połączeniu kablem, przez co całość staje się mało użytecznym gadżetem. Zasilanie bezprzewodowe w IoT, elektronice noszonej, medycynie zalicza się na razie do technologii, które mają znakomite walory użytkowe i perspektywy, ale nie są komercjalizowane. Szumne zapowiedzi wzrostu rynku mogą więc zamienić się w równie spektakularną klapę.
Robert Magdziak